Jak wyglądała droga do Julesa Bianchiego do F1?
Francuski kierowca bardzo szybko przebijał się przez pierwsze szczeble drabinki wyścigowej. Zawodnik z Nicei świetnie poradził sobie m.in. w Formule 3, GP2 czy Formule Renault 3.5. Dzięki obiecującej formie, Jules Bianchi podpisał kontrakt z Ferrari, za sprawą którego został kierowcą rezerwowym oraz testowym na sezon 2011. Rok później jednak, Francuz dołączył do Force Indii, jako trzeci zawodnik. W nowym zespole Bianchi wziął udział w 9 sesjach treningowych, gdzie spisywał się bez zarzutu. Wszystko to złożyło się na fakt, iż kierowca z Nicei został zatrudniony w Marussi jako zawodnik etatowy.
Sezon 2013, czyli przyzwoity pierwszy rok
Niestety zespół, którego reprezentantem został Jules Bianchi, pokazywał się z bardzo słabej strony. Bolid Marussi mógł jedynie pomarzyć o jakichkolwiek punktach, więc nie można było niczego wielkiego oczekiwać od młodego Francuza. Kierowca z Nicei nie pokazał niczego specjalnego w swoim debiutanckim sezonie, jednak jeździł naprawdę na równym poziomie. Bianchi nawet otarł się o punkty, na torze w Malezji,gdzie ukończył wyścig na 13. pozycji. Pierwszy rok w królowej motorsportu pokazał, że Francuz może w przyszłości coś osiągnąć.
Pierwsza połowa sezonu 2014, czyli historyczne osiągnięcie
Jules Bianchi pozostał w Marussi na następną kampanię. Niestety brytyjski teamzespół ponownie skonstruował słabą maszynę, więc kierowca z Nicei był skazany na zamykanie stawki. Jak się jednak okazało, Francuz poradził sobie świetnie. Większość sezonu wyglądała zaskakująco dobrze, Jules regularnie ocierał się o punkty. Pierwsze, historyczne „oczka” w klasyfikacji udało się zdobyć podczas GP Monako. Kierowca z Nicei skończył zmagania na 8. miejscu (po karze 9.), co było niesamowitą niespodzianką. Bianchi w kolejnym czasie jeździł na przyzwoitym poziomie, aż do czasu GP Japonii, które diametralnie zmieniło karierę Francuza.
Deszczowa Suzuka i tragedia Bianchiego
Pod koniec sezonu 2014, przyszła kolej na GP Japonii. Przed niedzielnym wyścigiem, nad torem spadła ogromna ulewa, która spowodowała, że wyścig został rozegrany w arcytrudnych warunkach. 5 czerwonych świateł zgasło i kierowcy rozpoczęli rywalizację na Suzuce. Zmagania nie przynosiły nam wielu niespodzianek, choć kierowcy męczyli się na mokrej nawierzchni. Na torze było dość do spokojnie, aż do czasu. W pewnym momencie swój bolid rozbił Adrian Sutil. Niemiec wyszedł z wypadku bez szwanku. Po chwili jednak dyrekcja wyścigu podjęła kontrowersyjną decyzję o nie wywołaniu neutralizacji, zatem kierowcy kontynuowali ściganie. Obok wypadku znalazł się Jules Bianchi. Francuz na mokrym torze stracił panowanie nad samochodem i uderzył w dźwig, która ściągała bolid Sutila. Zawodnik z Nicei został wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Niestety po 9 miesiącach walki o jego życie, Jules Bianchi zmarł 17 lipca 2015 roku.
Kulisy wypadku
Jak się okazało, nawet system Halo nie uratowałby Julesa Bianchiego. Fakt, że Francuz nie zginął na miejscu po uderzeniu z prędkością 212 km/h w dźwig, był cudem. Niestety jednak obrażenia głowy były zbyt poważne i lekarzom nie udało się uratować kierowcy z Nicei. Przeciążenia, których doznał Jules, szacuje się na poziomie 254 G, co porównuje się do spadku samochodu z wysokości 48 metrów.
Dramatu dało się uniknąć?
Prawdopodobnie Jules Bianchi nie uległby wypadkowi, gdyby dyrekcja wyścigu wywołała neutralizację po wypadku Adriana Sutila. Samochód bezpieczeństwa wymusiłby zmniejszenie prędkości, dzięki czemu szanse na utratę kontroli nad bolidem diametralnie by zmalały. Na szczęście jednak wnioski zostały wyciągnięte i w obecnych czasach przy każdej interwencji sprzętów do ściągania maszyn z toru, jest wywoływana wirtualna lub naturalna neutralizacja.
Kolejnym aspektem jest wypowiedź Martina Brundle’a z 1998 roku, w której poruszył temat obecności dźwigów na torze.
– Przeraża mnie to, że te dźwigi są zbyt wysokie i jestem pewny, że kiedyś to się źle skończy, gdy jeden z zawodników wypadnie z toru przy żółtej fladze. Muszą wprowadzić większe środki ostrożności, bo może zdarzyć się sytuacja, w której zawodnik skończy pod jedną z tych maszyn – powiedział obecny ekspert Sky Sports.
Wówczas wyśmiano jego tezę twierdząc, że poziom bezpieczeństwa jest wystarczający. Niestety Brundle przewidział, co może się stać. Po tragedii na Suzuce, kibice i środowisko królowej motorsportu przyznało mu rację, jednak było już za późno.