Debiutujący Leclerc brutalnie wytrącił Ericssonowi z rąk narrację, że pokazanie talentu uniemożliwia słaby bolid. Narrację, w którą byliśmy skłonni uwierzyć, bo o ile Sauber mimo słabych wyników nosił co najmniej znamiona poważnego zespołu, to Caterham był jego karykaturą. Grunt to nie zwątpić w samego siebie i robić swoje – tak zrobił szwedzki kierowca przechodząc do IndyCar.
Carte blanche
W przeciwieństwie do F1, Ericsson w IndyCar trafił z miejsca do zespołu co najmniej solidnego. Za taki możemy uznać Arrow Schmidt Peterson Motorsports, który już rok później zbratał się z wracającym po latach do stawki McLarenem. Dziś należącym obecnie do szeroko rozumianej czołówki serii. „Odpad z F1”, bo tak w europejskich mediach był postrzegany Ericsson, po raz pierwszy od lat dostał jednak święty spokój.
Większych oczekiwań w Arrow nie było. Otóż z pary kierowców Saubera z 2018 roku wszyscy wpatrzeni byli w Leclerca, który właśnie otrzymał kontrakt w Ferrari, aniżeli w Ericssona. Choć jednakowe nadwozia Dallary w IndyCar sprzyjają bliższej rywalizacji, już w debiutanckim sezonie Ericsson wykręcał wyniki, jakich nigdy w F1 nie miał. Drugie miejsce w Detroit, P7 w Alabamie i Teksasie. I ogólnie szybka adaptacja do zupełnie innego ścigania dała mu miejsce już po roku w zespole Chip Ganassi. A mowa o prawdziwym hegemonie nie tylko IndyCar, ale także i całego amerykańskiego motorsportowego świata.
American Dream
Właśnie w CGR (Chip Ganassi Racing) rozpoczął się na dobre „amerykański sen” Marcusa Ericssona. Samochód ustawiany przez najlepszych z najlepszych mechaników dawał mu duże możliwości podczas jazdy. Jeśli nie o mistrzostwo serii, to przynajmniej regularną walkę o podia. Oprócz awansu, Chip Ganassi dał Ericssonowi coś więcej – zaufanie. Wszak późniejszy zwycięzca Indianapolis 500 nikogo nie zastępował w zespole. Do jego dyspozycji został oddany trzeci samochód CGR, który przez dwa poprzednie lata nie był przez zespół wystawiany nawet na rundę w Indianapolis. Dla Chip Ganassi była to przemyślana inwestycja. Tak konkurencyjny zespół, oprócz możliwości zbierania większej ilości danych podczas wyścigów, zyskał kierowcę sprawdzonego wcześniej w serii. Takiego solidnego, z perspektywą na „coś więcej”.
„Brzydkie kaczątko F1” gwiazdą IndyCar
To „coś więcej” przerosło jednak oczekiwania wielu obserwatorów IndyCar. Już za sukces można było uznać fakt, że Ericsson nie przepadł jak kamień w wodę i pokazał, że potrafi się ścigać na owalach. Na torach, z którymi nigdy wcześniej do czynienia nie miał. Wraz z postępującą karierą zawodnika ze Szwecji mogliśmy zauważyć, jak Ameryka staje się jego drugim domem. Szwed, jak pojawia się na meczach NHL, MLB, NFL, wsiąka w kulturę Ameryki i daje się lubić przez zwykłych kibiców. Co ważne to oni, w IndyCar mają o wiele większy dostęp do kierowców niż fani F1. Mimo 12. pozycji na koniec debiutanckiego sezonu w Chip Ganassi Ericsson stale meldował się w Top 10. Nikt go nie skreślał, podobnie jak McLaughlina, który przenosił się z Supercars.
Król chaosu
Po wyścigu w St. Petersburgu w 2023 roku na pewno wiemy już, że Marcus Ericsson stał się specjalistą od wygrywania wyścigów chaotycznych. Swoje pierwsze zwycięstwo odniósł w Detroit. Tam, gdzie po neutralizacji wywołanej przez Romaina Grosjeana sonda silnika w samochodzie Willa Powera walczącego o zwycięstwo odmówiła współpracy z mechanikami. Pełne kraks Nashville Ericsson wygrał po kolizji z Sebastienem Bourdais. Incydent wyglądał na tyle poważnie, że bardziej zastanawialiśmy się jak bardzo uszkodzona jest podłoga samochodu Szweda, niż myśleliśmy o jego powrocie do gry.
This morning the @AmericanLegion stopped by the shop to present the 8 crew with coins to commemorate @Ericsson_Marcus’s win in St. Pete!#BeTheOne #IndyCar pic.twitter.com/6MgtFYMjpB
— Chip Ganassi Racing (@CGRTeams) March 27, 2023
Dostarczające jak zwykle niebywałych emocji Indianapolis 500 wygrał, choć zwycięstwo nad Pato O’Wardem przypieczętowała właściwie dopiero neutralizacja na koniec wyścigu. Ostatnie dotąd zwycięstwo Ericssona przypadło na inaugurację bieżącego sezonu w St. Petersburgu. I po raz kolejny wspólnym mianownikiem sukcesu Szweda był fakt, że nikt poważnie nie typował go jako kandydata do zwycięstwa.
Następny krok – mistrzostwo IndyCar?
To właśnie zaskakiwanie w kluczowych momentach i umiejętność odnalezienia się w chaosie stały się symbolem Marcusa Ericssona w IndyCar. Fenomenalny start sezonu na Florydzie i 8. miejsce w szalonym wyścigu w Teksasie oczywiście nie oznaczają jeszcze mistrzostwie dla Szweda. Obecnie ma on wszelkie narzędzia, by pokazać, że brak sukcesów w F1 nie czyni cię złym kierowcą.
Inny styl prowadzenia samochodów w IndyCar i owale jak widać pozwoliły się objawić talentowi Ericssona. Po sezonie z Chip Ganassi odchodzi Alex Palou, kierowca, który potrafił pokonać 6-krotnego mistrza serii – Scotta Dixona. Niezależnie od tego, kto zajmie miejsce młodego Hiszpana, czas aby Ericsson podjął próbę zachwiania hierarchii w zespole. Do stracenia ma niewiele, bo przegranie ze Scottem Dixonem nie jest wstydem. Rzucenie wyzwania Nowozelandczykowi może sprawić, że będziemy oglądać rywalizację na najwyższym poziomie. Jeśli natomiast Marcus Ericsson zdoła wygrać mistrzostwo, to w relatywnie krótkim czasie odniesie w IndyCar niebywały sukces. Przecież każdego z kierowców z tytułem mistrzowskim i zwycięstwem w Indy 500 traktuje się w Ameryce jak legendę. Akurat scenariusza, w którym Marcus Ericsson zostaje ikoną motorsportu, nie wymyśliłby nawet Quentin Tarantino.