Viva La France
Przyjęło się mówić, że domem Formuły 1 jest Wielka Brytania, a w szczególności tor Silverstone. To tam bowiem w 1950 roku narodził się znany nam sport. Wiele osób zapomina jednak o tym, że pierwszy wyścig o Grand Prix, czyli wielką nagrodę, odbył się dużo wcześniej, bo już w 1906 roku. Ważniejsze jest jednak to, że rozegrano go nie na Wyspach, a we Francji. To właśnie tam węgierski kierowca Ferenc Szisz wygrał zawody, w których musiał przejechać zaledwie dwanaście okrążeń. Zabawne jest więc to, że pokonał w tym wyścigu dystans ponad 1200 kilometrów na przestrzeni dwóch dni.
Nitka toru była niezwykle długa. Przejechanie 103 kilometrów składających się na jedno „kółko” toru de la Sarthe zajmowało ponad godzinę. Od tej pory rozwijający się motorsport zmienił się nie do poznania, zwłaszcza po powstaniu Formuły 1. Francuzi od początku chcieli być ważną częścią tego sportu. Dlatego właśnie już od pierwszego sezonu rozgrywano Grand Prix Francji. Pojawiało się ono raz na Reims-Goux, a raz na Rouen-Les-Essarts. Wyścigi na tych torach, nie rozgrywały się jednak naprzemiennie, tylko zmieniały raz na jakiś czas.
Fot. Matt Bishop / Twitter
Dopiero w 1965 roku fani i kierowcy doczekali się powiewu świeżości w postaci wyścigu na obiekcie Charade. Niedługo później okazało się, że na mapie Francji znajdzie się jeszcze jeden tor, goszczący najszybszych kierowców świata. I to taki, którego nie należało nikomu przedstawiać. A to dlatego, że narodził się pomysł zorganizowania wyścigu F1 na Le Mans. Legendarny obiekt, będący domem dla najsłynniejszego wyścigu 24-godzinnego był wtedy na ustach wszystkich. Między innymi za sprawą ikonicznej batalii Forda z Ferrari, która rozegrała się w trakcie Le Mans 66’. Formuła 1 postanowiła wykorzystać ten moment wzrostu zainteresowania, lecz zrobiła to w najgorszy możliwy sposób.
Zły wybór
Wyścig na F1 na Le Mans stał się faktem w 1967. Niestety nie wyglądało to tak pięknie, jak można by się tego spodziewać. Ówczesne bolidy Formuły 1 zamiast na pełnej nitce, którą pasjonaci wyścigów dystansowych znają na pamięć, jechały na wewnętrznym torze Bugatti. Ten natomiast jest zdecydowanie bliższy fanom MotoGP, ponieważ najsłynniejsza seria motocyklowa używa go współcześnie.
O ile dla „riderów” jest to obiekt, który zawsze generuje emocje, w przypadku F1 na Le Mans było zupełnie inaczej. To dlatego, że krótki obiekt, który rozpoczyna się na prostej startowej, szybko opuszcza główny tor i po zaledwie kilku zakrętach wraca do punktu wyjścia. Kształtem przypomina włoski obiekt Mugello, który w 2020 roku nie najlepiej sprawdził się w roli toru Formuły 1. Podobnie było w przypadku „Bugatti circuit”.
Brak zainteresowania F1 na Le Mans
Wielu kierowców chciało się ścigać na pełnym torze, dlatego, gdy dowiedzieli się, że nie będzie im to dane, kilku z nich po prostu nie przyjechało do Francji. Jednym z nich był mistrz świata z 1964 roku John Surtees. Ferrari, z którym zdobył wtedy swój tytuł, pojawiło się na Le Mans tylko z jednym kierowcą – Chrisem Amonem. Było to możliwe dlatego, że w tamtym okresie zrezygnowanie z jednego wyścigu nie robiło dużej różnicy względem mistrzostw. W dzisiejszych czasach byłoby to nie do pomyślenia, że przykładowo właśnie Ferrari pojawi się we wrześniu w Soczi tylko z Charlesem Leclerkiem, dlatego, że Carlos Sainz ma złe wspomnienia z zeszłorocznego GP Rosji.
Gdyby Hiszpan zrobił to teraz, to prawdopodobnie pożegnałby się ze stajnią z Maranello. W 1967 roku jednak każdy by tylko machnął ręką, a nawet go zrozumiał. Zwłaszcza jeśli opuściłby wyścig F1 na Le Mans, który zbierał naprawdę sporo krytyki, nawet od tych, którzy pojawili się we Francji. Ta negatywna atmosfera i okrojony skład zaledwie piętnastu kierowców sprawił, że zawody nie cieszyły się niemal żadnym zainteresowaniem ze strony fanów.
Najgorszy (choć jedyny) wyścig F1 na Le Mans
Organizatorzy chcieli temu zaradzić, zapraszając do udziału w wyścigu kierowców Formuły 2 w bolidach specyfikacji F1. Ci jednak jednogłośnie odmówili. To dlatego, że już sześć dni później na Hockenheimringu odbywał się ważny wyścig dla europejskich mistrzostw F2 w tamtym roku. Sprawiło to, że na wyścig F1 na Le Mans wybrało się zaledwie dwadzieścia tysięcy obserwatorów. Jest to wręcz namiastka tego, co widzimy przy okazji 24-godzinnego wyścigu. Więcej osób pojawiło się nawet na treningu przed wyścigiem długodystansowym, co można traktować jak oplucie renomowanej Formuły 1.
Można więc było jedynie liczyć, że wydarzenie da się obronić dobrym ściganiem. Niestety również tego F1 na Le Mans w żaden sposób nie dostarczyła. Najwytrwalsi fani, którzy dali szansę temu wyścigowi, nastawili się na pojedynek o zwycięstwo pomiędzy zespołami Lotusa i Brabhama. Niestety legendarni kierowcy zespołu Colina Chapmana – Jim Clark oraz Graham Hill odpadli z wyścigu już po kilku „kółkach”. Jack Brabham przez ponad czterdzieści okrążeń budował więc bezpieczną przewagę nad swoim partnerem z zespołu. W tamtym wyścigu był nim Denny Hulme.
Fot. Twitter / Brabham zdominował wyścig na Le Mans. Na zdjęciu strefa przygotowań zespołu w „padoku” francuskiego toru
Ostatecznie zawody ukończyło zaledwie sześciu kierowców, wszyscy z ogromną stratą do zwycięzcy. Największym pozytywem całego tego przedsięwzięcia były jedyne punkty w karierze kierowcy zespołu BRM Chrisa Irwina. Brytyjczyk zaczynał swoją przygodę z Formułą 1 i miał ją kontynuować w 1968 roku. Niestety podczas poważnego wypadku przed wyścigiem na Nurburgringu doznał niebezpiecznych obrażeń głowy, które wywołały u niego atak epilepsji. Wówczas 26-letni mężczyzna natychmiast zrezygnował ze ścigania i nigdy już do niego nie wrócił.
„Ca$h is king”
Wyścig F1 na Le Mans był całkowitą porażką. Nikt nie odważył się dać drugiej szansy temu pomysłowi. Może to dobrze, ale z drugiej strony patrząc na to szerzej, dziwi fakt, że najszybsi kierowcy świata nigdy nie ścigali się na pełnej nitce tego toru. W tamtych czasach różne bardzo długie obiekty, takie jak chociażby pełna pętla Nordshchleife bądź niekończące się „road courses” były wręcz nieodłączną częścią świata Formuły 1.
Jednakże zarówno wtedy, jak i teraz, pieniądze były wszystkim w F1. Wyścig w 1967 roku cieszył się mniejszym zainteresowaniem wśród fanów niż rundy w Ameryce, które wtedy wszyscy traktowali po macoszemu. Nie dziwne więc, że władze sportu nie chciały ryzykować kolejnym słabym zarobkiem. Ponadto w wyścigu F1 na Le Mans startowało nawet mniej kierowców niż w GP Belgii na torze Spa. A warto pamiętać, że wtedy ściganie tam było po prostu igraniem z życiem i ze zdrowiem. Widać więc wyraźnie, że jedna z największych porażek w historii Formuły 1, nie miała jak się obronić.